środa, 28 lipca 2010

Rozdział 2: Polowanie na lokaja

Strażnik Bonifacy mocniej ścisnął rękojeść swego fikuśnego niezwykle, przypiętego do pasa miecza i poprawiając niesforny, aerodynamiczny szyszak, podstępnie zerknął przez szparę w drzwiach wielkiej, dębowej szafy, w której siedział od co najmniej godziny.

Zamkowa komnata była pusta i cicha. Wpadające przez matowe tafle okiennego szkła światło, delikatnie rozpraszało się na szarych, kamiennych ścianach oraz radośnie odbijało od kolorowej zastawy pełnej smakołyków, pokrywającej cały, wielki i masywny stół, stojący na środku niewielkiego pomieszczenia.

Strażnik Bonifacy był doświadczonym wojem i miał na koncie wiele skomplikowanych, zakończonych sukcesami, bojowych akcji specjalnych, w których wykazał się wiedzą, sprytem, twardą głową i wytrwałością i dlatego właśnie został skierowany do tegoż nietypowego zadania. Miał szansę wykazać się po raz kolejny. Tym razem jego zadanie polegało na namierzeniu, osaczeniu i unieszkodliwieniu celu ruchomego, oznaczonego kodem operacyjnym "Kamfor".

Lokaj Kamfor pełnił funkcję nieoficjalnej legendy Skrzypiącego Zamku i najczęściej pojawiał się w rzadko eksplorowanym, zachodnim skrzydle tej potężnej budowli. Właściwie, to niewiele o nim było wiadomo i na dobrą sprawę, to nikt go nigdy nie widział (pomijając tajemniczy portret, wiszący w jednej z komnat opuszczonego skrzydła zamku). Nie ulegało jednak wątpliwości, iż w zamku prowadzone były nielegalne działania lokajskie, polegające m.in. na niespodziewanych akcjach uprzątania stołów, zaścielania łóżek i innych drobnych, nieautoryzowanych pracach porządkowych, które nie powinny mieć miejsca w takiej formie. Po wielu debatach i gromkich biesiadach zarządu porządkowego zamku, ustalono w końcu, iż należy problem wyjaśnić i rozwiązać, a najlepszym do tego kandydatem będzie strażnik z uprawnieniami agenta specjalnego z licencją na picie i bicie - strażnik Bonifacy. To była poważna akcja.

Strażnik Bonifacy westchnął po raz kolejny, poprawił niesforny szyszak i przytknął oko do szparki w drzwiach wielkiej szafy. O dziwo - szparka tym razem nie zadziałała. Bonifacy mruknął. Co prawda jego wszechstronne doświadczenie i wszelakie obicie było naprawdę fantazyjne i kto jak kto, ale on wiedział co robić, aby szparki działały jak należy, jednak tym razem uznał, iż sytuacja jest mimo wszystko odrobinę nietypowa, nawet jak na jego wiedzę i doświadczenie. I właśnie ta jedna chwila zadumania wystarczyła, aby nagle jego zaintrygowanie rozszerzyło się z rozmiarów małej szparki do wielkości otwartych z hukiem dwuskrzydłowych, potężnych drzwi szafy, w której się zaczaił.
- HA! - wrzasnęła Kasia, otwierając z hukiem dębowe drzwi i wybałuszając oczęta na zaskoczonego strażnika Bonifacego. Bonifacy wiedziony impulsem przełknął głośno i pomyślał, że warto byłoby na przyszłość zakładać na akcje pieluchy wielorazowego użytku.
- Mam cię, robaczku! - skwitowała Kasia, podpierając się pod boczki i zdmuchując z noska blond kędziorek. - Przyznaj się! Na pewno robisz coś nielegalnego, niemoralnego albo obrzydliwego! - wskazała paluszkiem na zaskoczonego wciąż strażnika, który właśnie w odruchu bezwarunkowym, charakterystycznym dla wszelkich strażników, zwłaszcza tych objętych specjalną troską, sięgając po swój podręczny miecz zerwał się na równe nogi, co nie było najlepszym pomysłem w zbyt niskiej dla tak rosłego woja, szafie. Zgłuszony huk szyszaka o górną półkę dębowej szafy oznajmił wszystkim obecnym, iż powrót woja z powrotem do pozycji kucznej, będzie obarczony sporym bólem łepetyny.
- No tak - westchnęła Kasia. - Jakież to klasyczne. I jak ty teraz wytłumaczysz ziomkom, że wróciłeś ze służby z płaskim berecikiem, bez gustownego czubka?
- Da...mmmy ra...dę... wyjąkał oszołomiony Bonifacy, próbując sobie przypomnieć, co tu właściwie robi i jak ma na imię.
- Wybacz mój drogi, ale w obecnej sytuacji nie wyglądasz mi na kogoś, kto jest w stanie dać sobie radę z czymkolwiek - oznajmiła autorytatywnie Kasieńka.
Strażnik Bonifacy podjął ciężkie i nieskoordynowane próby wyjaśnienia następczyni tronu, co tu właściwie robi i że naprawdę nie mają z tym nic wspólnego żadne nielegalne działania i tym podobne, ale były to próby tak żałosne, iż Kasia tylko pokręciła z dezaprobatą główką i ucięła ten nieskładny monolog, zanim ogłuszony jegomość zdążył wypluć z siebie ostatnie resztki szacunku, jakie w nim zostały.
- Daj sobie spokój z tłumaczeniami - machnęła rączką Kasieńka od niechcenia, zamykając drzwi szafy i siadając w jej wnętrzu obok stukniętego strażnika. - Znam całą sprawę i właśnie dlatego tu jestem. Nie mogłabym przepuścić takiej okazji - akcje specjalne to również moje hobby - oznajmiła półgłosem Kasia, zerkając jednocześnie przez szparkę w drzwiach. - No dobra, to jaki jest plan? - wypaliła po chwili, gdy rozglądanie po wnętrzu szafy, kląskanie, stukanie obcasikami i kilka innych skomplikowanych czynności, zdążyły się Kasieńce znudzić na dobre.
- Czekamy - odpowiedział wyczerpująco Bonifacy, który w międzyczasie zdołał pozbierać myśli i nieco rozciągnąć swój przyklepany szyszaczek bojowy, przywracając mu przynajmniej część jego aerodynamicznych właściwości.
- No, to brzmi obiecująco - westchnęła Kasia. - Ale miałam nadzieję na więcej szczegółów - dodała, zerkając po raz enty przez szparkę w drzwiach szafy.
- Czekamy, aż przyjdzie posprzątać - sprecyzował precyzyjnie Bonifacy.
- Genialne - mruknęła Kasia. - W swej prostocie. - Dodała po chwili. - Tylko wiesz ty co? - zamyśliła się odrobinkę, gdy w tym czasie Bonifacy próbował nadmuchać swojego szyszaka - widzę w tym planie jeden mały mankament.
Tępe spojrzenie strażnika emanowało taką pustką, że nawet w prawie całkowitych ciemnościach panujących w szafie, było widoczne wyraźnie niczym fluorescencyjny różowy kucyk, należący całkiem przypadkiem do Kasi. Kasia uświadomiła sobie, iż w pewnych okolicznościach nie powinna używać zbyt trudnych słów, bo nie wszystkim to wychodzi na zdrowie.
- Mówiąc w skrócie - dodała, widząc jak biedny strażnik sinieje - wydaje mi się, iż nie ma co liczyć na pojawienie się lokaja, gdyż ze stołu sprząta się po posiłku, czyż nie? - oznajmiła Kasieńka, machając teatralnie łapkami i zatrzymując świdrujący wzrok na poślinionym strażniku, który próbował namiętnie przetrawić skomplikowaną informację, która tak nieoczekiwanie do niego dotarła. A przynajmniej, dotrzeć próbowała. - Czyż nie? - powtórzyła Kasieńka, zyskując trochę czasu dla śmiertelnie zamyślonego Bonifacego.
- Dobra, ujmę to prościej - oznajmiła nonszalancko, przerywając trans Bonifacego klaśnięciem w łapki. - Ten posiłek na stole w komnacie na zewnątrz szafy... - tu na chwilę przerwała i zerknęła szarmancko na Bonifacego, który próbował za wszelką cenę sprawić wrażenie istoty myślącej - ...jest nietknięty. - Dokończyła, ponownie klaszcząc w łapki, co spowodowało, iż Bonifacy lekko podskoczył i znowu zaczął się oblizywać. - No więc... - kontynuowała Kasia, widząc iż udało się jej wymóc na towarzyszu pewne odruchy, mogące świadczyć o tlącej się w tamtych rejonach śladowej inteligencji - ...proponuję, żebyśmy wyszli i skosztowali tych wspaniałych potraw, a potem... - przerwała na chwilę i znowu zastygła w bezruchu, gdyż Bonifacy zaczął oblizywać swojego szyszaka - ...a potem wrócimy do szafy... - Bonifacy przeszedł do wlizywania się we wnętrze szyszaka - ...i... - mlaskanie nasilało się z każdą chwilą - ...i... Do diabła! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?!! - Wrzasnęła Kasieńka, powodując iż szyszak Bonifacego wystrzelił w górę, a sam Bonifacy odruchowo znowu wstał. I ponownie ogłuszony równie szybko usiadł.
- Na wszystkie bóstwa tej krainy, coś ty z siebie zrobił?! - westchnęła znudzona Kasieńka. - I to ma być wojownik od zadań specjalnych?! Specjalny to ty jesteś, ale w zupełnie innym kierunku, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Bonifacy nie wiedział. To było jasne jak słońce.
- Dobra! - klasnęła w łapki Kasia, ponownie resetując Bonifacego. - Będzie krótko! - stwierdziła krótko. - Ja idę sobie uczknąć co nieco z tego suto zastawionego tam stołu, a ty... - objechała spojrzeniem zamlaskanego towarzysza - ...a ty jak chcesz, to siedź i wylizuj berecik! - mówiąc to, kopniakiem otwarła drzwi szafy i wyskoczyła na zewnątrz niby na sprężynkach, po czym dobrze wytrenowanym, zgrabnym ruchem, zasiadła do stołu i zaczęła się lubieżnie przyglądać apetycznym zawartościom misek. Bonifacy tymczasem siedział w szafie i oparty o jedną z jej ścianek, na powrót zaczął się oblizywać. Zbierał myśli.
Kasia tymczasem przystąpiła do eksploracji dań, zerkając od czasu do czasu na Bonifacego, aby sprawdzić, czy jego świadomość gotowa jest już do przyjmowania bardziej skomplikowanych informacji.
- Wiesz co, mój drogi? - kontynuowała Kasia, pałaszując pieczone udko z kurczaka i mrużąc przy tym jedno oczko - cała ta sprawa z lokajem Kamforem wydaje mi się bardzo tajemnicza. Nie wiem, czy wiesz, ale w zachodnim skrzydle znajduje się komnata w której nasz lokaj prawdopodobnie mieszka - takie przynajmniej informacje znalazłam w zamkowym archiwum. Cała nieścisłość polega na tym, iż z zapisków archiwalnych ktoś usunął... - tutaj Kasia wypluła ze świstem pestkę, która rykoszetowała od dzbanka, gdyż właśnie dobrała się do śliwek - ...wszelkie szczegółowe informacje na ten temat i właściwie to niewiele więcej się dowiedziałam. Czyż to nie dziwne? - zapytała mimochodem Kasieńka, obrzucając przelotnym spojrzeniem Bonifacego, który był teraz na etapie przyglądania się swojemu pogiętemu w zygzaczek szyszakowi. - Nie to, żebym oczekiwała jakiejś wiążącej odpowiedzi - mruknęła do siebie, wgryzając się w chrupiące jabłko.
- Wiesz co? Ja właściwie to nie wiem, dlaczego wokół tego zrobiło się tyle zamieszania - stwierdziła Kasieńka, przyglądając się z ciekawością dorodnej kiści winogron. - Przecież on nie robi nic złego, ba - nawet nie pojawia się zbyt często w zamieszkałych obszarach zamku, więc w czym problem?
Pytanie zdawało się być zbyt skomplikowane dla Bonifacego, gdyż ten właśnie odkrył, że szyszak nie daje się tak łatwo wywinąć na drugą stronę. To było szokujące odkrycie.
- Ja wiem - mówiąc to, Kasia zamachała sprężystą paróweczką, wskazując nią w bliżej nieokreślony punkt komnaty, w którego się zdawała chwilowo zagapić - że cała ta sprawa wokół Kamfora jest intrygująca, bo sama jestem nią zaintrygowana - przyznała, odgryzając paróweczce czubeczek - ale te wszystkie awanturnicze narady strażników i bohaterskie plany, wykrzykiwane podczas tych waszych biesiad, to lekka przesada. Ostatecznie z wielkich planów niewiele zostało, podobnie jak z zawartości beczek z piwem, które przy tej okazji wyżłopaliście, a efekt jest jaki jest. - Mówiąc to, wskazała ugryzioną paróweczką na siedzącego w szafie towarzysza, który wydawał się być rozkosznie ucieszony faktem, iż udało mu się wreszcie wetknąć swój pogięty szyszak na szczyt wypełnionej guzami łepetyny. - Dobra, nie zaprzątaj sobie tym czaszki - stwierdziła po paru chwilach, wciągając ze smakiem makaron. - Widzę, że masz ważniejsze sprawy na głowie.

Bonifacy zdawał się być usatysfakcjonowany takim postawieniem sprawy, choć do końca nie był pewien, czy dobrze zrozumiał swoją koronowaną towarzyszkę.
Kasieńka mlasnęła i z prędkością karabinu maszynowego, oblizała po kolei wszystkie paluszki, zanim zanurzyła je w czarce z wodą i wytarła ozdobnym ręczniczkiem.
- Zbyt pomocny to ty nie jesteś - stwierdziła wyniośle Kasia, wstając od stołu i kierując się w stronę szafy, w której teraz miała miejsce bliżej niesprecyzowana próba wyciągnięcia palcem wskazującym resztek mózgu przez nos. - Ja nie wiem - westchnęła Kasia - czego oni was tam uczą w tym wojsku? Żadnej godności.
Strażnik Bonifacy wykonał manewr odpowiedzi, jednak zrobił to w tak nieskoordynowany sposób, iż Kasia uznała, iż była właśnie świadkiem pierwszej na świecie symulacji przerobienia nawróconego na wegetarianizm walenia na trzykrotnie bieżnikowanego pingwina z obsesją na punkcie ręcznie struganych szpadli do uklepywania aromatyzowanych bałwanów z modyfikowanym bagażnikiem. - No dobra, nie mówmy już o tym - stwierdziła zmęczona tym jednostronnym dialogiem Kasieńka, wchodząc do szafy i grzecznie zamykając za sobą drzwi.
- Teraz powinien przyjść posprzątać, trzeba go tylko przypilnować i przydybać, rozumiesz? - zwróciła się do Bonifacego i zaraz potem dostrzegła całkowity bezsens swojego pytania. - Dobra, więc ja będę obserwowała, a jak dam Ci znać, to wyskoczysz i go złapiesz. Łapiesz?
Bonifacy jakimś cudem złapał i zamaszyście skinął łepetyną. Szyszaka niestety już nie złapał, bo chwilę potem, jak ten brzęknął o dno szafy, Bonifacy rozpoczął gorączkowe poszukiwania.
- No, to widzę, że się dogadaliśmy - westchnęła Kasia i przyłożyła oko do szpary w drzwiach szafy. W komnacie panował całkowity spokój. Cel nadal się nie pojawił, tymczasem ruchy pozbawionego szyszaka strażnika robiły się coraz bardziej nerwowe.
- Wiesz co ci powiem, drogi kolego? - odparła Kasia, gdy już skasowała obcasem coraz bardziej nachalne łapska towarzysza, którego wysiłki w poszukiwaniu czapeczki nabrały rozmiarów nieco histerycznych. - Moim zdaniem to powinieneś zająć się jakimiś prostszymi zadaniami, bo jak będziesz się tak dawał swoim kumplom wrabiać w tego typu akcje, to nie wróżę ci długiej kariery na tej placówce. Ja bym cię na przykład widziała - tu znowu Kasia przytknęła oczko do szparki w szafie - jako człowieka od wyklepywania zbroi albo coś w tym guście. Przyznaję, że masz w tym kierunku pewne uzdolnienia - stwierdziła zerkając na Bonifacego, który w końcu znalazł swoją pogiętą czapeczkę (czemu towarzyszył dziwny pisk) i teraz gryzł jej krawędzie, formując coś w rodzaju gustownego kapelusza w stylu piknikowym. Tak przynajmniej widziała to Kasia, a trzeba przyznać, iż miała w tym niejakie rozeznanie, gdyż na niejednym w swym życiu pikniku już była.
- No i co teraz? - pokręciła główką z powątpiewaniem Kasieńka. - Chyba odrobinkę przesadziłeś; teraz zamiast gustownego szyszaka masz gustowną patelnię. I kto to teraz założy? - Kasia spojrzała z powątpiewaniem na towarzysza. - Dobra, nie było pytania - ucięła widząc minę sąsiada, po czym znowu zerknęła przez szparkę.
W komnacie nadal nic się nie działo.
- Wiesz co? - zwróciła się Kasieńka do towarzysza bardziej odruchowo, niż w nadziei nawiązania inteligentnej konwersacji. - Tak sobie myślę, że mogłam zjeść trochę za mało i dlatego jeszcze się nie pojawił.
Odpowiedziała jej cisza.
- Też tak sądzę - skwitowała Kasia. - Nie mamy innego wyjścia - dodała po chwili. - Musisz wyjść i spałaszować trochę tych pyszności. Robota z naszej strony musi być wykonana jak należy w przeciwnym razie cały plan weźmie w łeb.
Cisza była wymowna.
- I bardzo możliwe, że będzie to twój łeb - dodała po chwili Kasieńka, nieco złośliwym tonem. - Baczność!!! - wrzasnęła znudzona, czekając na jakąkolwiek reakcję swego towarzysza i zaraz potem tego pożałowała.
- Z tego szyszaka już nic nie będzie - skwitowała autorytatywnie. - Wiem co mówię. Całkowita beznadzieja. To koniec. - Potwierdziła z kwaśną miną. - Lepiej będzie, jak... - i tu przerwała, zerkając przez szparę w drzwiach. - Ożeż ty w mordę! - wrzasnęła księżniczka, otwierając kopniakiem drzwi szafy.
Stół był pusty.
- No pięknie! - skwitowała Kasieńka, wychodząc z szafy i ponownie kopiąc ze złością w drzwi. - Spartoliłeś robotę! Całą i dokumentnie! No to pozamiatane! I co teraz?!
Bonifacy przytaknął. To nie miało sensu.
- Coś ty sobie w ogóle myślał?! - to pytanie tym bardziej nie miało sensu.
Kasia usiadła z westchnieniem na brzegu stołu.
- Dobra, zrobimy tak - zamyśliła się Kasieńka. - Ty idź do swoich kumpli i powiedz, że sprawa jest w toku i że potrzebujesz więcej czasu. A jak już wszystko ustalicie, dasz mi znać i tym razem zrobimy to jak należy. Rozumiesz?!
Bonifacy przytaknął. I Kasia dla jego dobra założyła, że zrozumiał.

Kasieńka z radosnym klaśnięciem w łapki skoczyła na równe nogi i zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia, zostawiając w wielkiej szafie totalnie zagubionego w całej tej sytuacji strażnika Bonifacego.
- Acha, i jeszcze jedno! - rzuciła na odchodne Kasia. - W razie gdyby co, to pamiętaj, że mnie tu nie było.
I już jej nie było.

Nad Skrzypiącym Zamkiem jaśniał śliczny, słoneczny dzionek. Zanim miał się skończyć, Kasia miała w planach jeszcze kilka bardzo ciekawych planów do zrealizowania. Większość z nich zdominowana była przez kolor różowy.

środa, 19 maja 2010

Rozdział 1: Kasia i mlaskający szpieg

Las mlasnął po trzykroć.

Kasieńka nie mogła wyjść z podziwu, a dziwny to był podziw, bo niełatwo było zadziwić Kasieńkę. Można zatem powiedzieć, iż podwójna konsternacja niejaka owładnęła twarzyczką Kasi, która zupełnie nonszalancko i niby od niechcenia, zaczęła kręcić noskiem i wyginać usteczka w tak dziwnych konfiguracjach, iż wprawiła tym w osłupienie nawet miejscowego twardziela, który właśnie sobie obok niewinnie przechodził. A był to twardziel niezwykły, gdyż już z niejednego pieca chleb jadał i wiele w życiu widział rogalików rozkosznie nadzianych. Efektem tegoż zdziwienia było nagłe spotkanie siłacza z okolicznym drzewem, dębem zwanym przez niektórych znawców przyrody. Kasieńka jednak nie miała czasu na takie głupie zabawy i puściła mimo uszu wrzaski i niezwykle wyszukane przekleństwa miejscowego osiłka. A przyznać należy, iż były to epitety niezwykle wyszukane, odnoszące się aż do siódmego pokolenia rodziny królewskiej wstecz, wspak i na opak. Mówiąc w skrócie - okrutna to była wiązanka i tylko tak twardy twardziel jak Twardy Benek, mógł wypuścić coś tak okrutnego na światło dzienne, nie przyprawiając przy tym o migrenę miejscowe krasnale. Konkurować z nim mogła tylko Kasieńka, ale ona w tej chwili była tak zaintrygowana swoim odkryciem, iż nie w głowie jej były tak nieistotne sprawy, jak roztrzaskana facjata miejscowego siłacza, mamrocząca coś o jej praprzodkach i trzodzie chlewnej.

Kasieńka bowiem nagle odkryła, iż las otaczający z jednej strony zamek jej tatusia, mlaskał. Mało tego - mlaskał co najmniej kilka razy na minutę i za każdym razem robił to zupełnie inaczej! To było fascynujące! Kasieńka wręcz nie mogła wyjść z zachwytu. Tak długo tu mieszkała, bo aż od samego urodzenia, czyli prawie 15 lat - i nigdy, ale to, przenigdy - nie słyszała, by pobliski las, należący zresztą do jej tatusia, mlaskał! To było wręcz niezręczne! No, bo niby skąd las wziął język? A Kasia była przekonana, że do mlaskania język jest niezbędny, gdyż sprawdziła tę kwestię bardzo dokładnie i wielokrotnie. Już ponoć jako berbeć niewielki, dała się we znaki miejscowemu niedźwiedziowi, który pomylił miejscowy miodek z królewskiego ula z miejscowo pędzonym królewskim miodkiem w formie pitnej podawanym, który rycerzy poniewierał okrutnie i we wszystkich kierunkach, jak królestwo długie i szerokie. Biedny niedźwiedź, który obudziwszy się rankiem z ciężką łepetyną straszliwie, nie mógł się nadziwić, dlaczego coś takiego blond-małego, przyczepiło mu się do jego wywalonego jęzora i nie chciało się odczepić, mimo wielokrotnych prób zmlaśnięcia z wyschniętego jęzora natrętnego, małego, chichoczącego intruza. Mlaskanie było okrutnie zawiłe i podstępne, lecz małej Kasieńki to nie zniechęciło ani odrobinkę. Prawie doszło do amputacji, ale ostatecznie nieproszonego gościa odczepiono, co zresztą potem rzuciło się na głowę nieszczęsnemu amatorowi miodku i podobno od tego czasu został zdeklarowanym wegetarianinem i jadał tylko pszczółki w miodzie. Potem Kasia miała jeszcze wiele innych przygód z mlaskającymi językami, ale to opowieść na inny raz. Tak czy owak, w chwili obecnej, mając prawie piętnaście wiosenek i tyleż samo innych pór roku, była absolutnie pewna, iż do mlaskania potrzebny jest język - i tego postanowiła się trzymać. Jednakże nie pasowało jej to do jej wizji pobliskiego lasu, który - owszem - obfitował w wiele dziwnych zjawisk, powszechnie uważanych za niezwykłe, a nawet - nieprawdopodobne, lecz jak dotąd na liście tychże zjawisk nie znajdowało się mlaskanie. Cóż zatem mogło być źródłem tego niezwykłego zjawiska? Kasieńka postanowiła to bezzwłocznie sprawdzić. Wymknęła się zatem niepostrzeżenie z zamku i niezwykle zawiłym, "tajnym szlakiem ucieczkowym", dotarła na skraj lasu. I właśnie wtedy las mlasnął po trzykroć po raz wtóry, co zmroziło pobliską wiewiórkę.

Kasieńka, mimo swego młodego wieku, nie należała do osób naiwnych, a raczej za ciekawską się uważała, gdyż ciekawa była świata wokół niej jak mało kto. W jej główce zatem pełzała świadomość faktu, iż świat bywa niebezpieczny i należy uważać na to i na owo, ale podejmowała te próby świadomie i zawsze była gotowa na każdą ewentualność. No, może nie na każdą, ale prawie na każdą, bo to i owo już w swoim krótkim, lecz obfitującym w niezwykłe zdarzenia życiu, już zdążyła zobaczyć.

Pierwsze pogłoski o dziwnym zjawisku w pobliskim lesie, dotarły do uszek Kasi dzisiejszego ranka, gdy przypadkiem dostrzegła dziwne, tajemnicze poruszenie wśród strażników z zachodniej wieży strażniczej. Nie było łatwo dojść do sedna i rozwikłać tę niezwykle tajemniczą tajemnicę. Gdy przekupstwo tym razem nie zadziałało, a banalnie prostą rzeczą było dla Kasi podprowadzić antałek sławnego miodu pitnego i niby to przypadkiem wylać go do porannej owsianki wdzięcznych za to co poniektórych strażników, Kasieńka musiała uciec się do podstępu. W rezultacie czego, dębowe drzwi - którymi niechcący trzasnęła - poszły w drzazgi, a prawie zabity nimi strażnik Bartłomiej, wyśpiewał wszystko jak na torturach i po obaleniu antałka miodu okrutnie krzepkiego w swej wymowie. Tak więc Kasia zdobyła jeszcze do przed chwilą tajne informacje i pomknęła niczym strzała ku miejscu, gdzie zaobserwowano dziwną aktywność, czyli na skraj pobliskiego lasku. Okrutnie pokrętne myśli Kasieńki przerwało kolejne mlaśnięcie.

Zapytany strażnik powiedział Kasi w tajemnicy (a troszkę przy tym seplenił, bo drzwi wybiły mu kilka zębów, w tym dwie jedynki - tworząc tym samym przerwę na cygaro), że podejrzewają, iż w lesie ukrywa się szpieg, który - co bardzo prawdopodobne - przybył tu, aby ich szpiegować. Nie chcieli jednak pokazywać mu, iż wiedzą o jego obecności, gdyż mógłby im łatwo czmychnąć, a przecież do ich obowiązków należało schwytanie delikwenta na gorącym uczynku. A zatem, w czasie gdy straż dyskretnie obmyślała plan, Kasieńka postanowiła działać. W tajemnicy, rzecz jasna. Gdyby tylko ktokolwiek z zamku dowiedział się, gdzie teraz jest, wszczęto by poszukiwania i diabli by wzięli cały tajny plan Kasieńki, a na to pozwolić nie mogła. Postanowiła zatem zawczasu się zabezpieczyć i zostawiła w zamku pozorantkę, która miała udawać Kasieńkę. Zazwyczaj tego typu zadania zlecała swoim dwórkom, jednak tym razem nie miała czasu na takie detale i na szybko przerobić musiała w samą siebie pewnego oszołomionego strażnika, który całkiem przypadkiem kilka chwil wcześniej miał dziwne spotkanie z dębowymi drzwiami. Na szczęście był mikrej postury, więc różowa pelerynka i blond peruczka załatwiły sprawę. Strażnik, który chwilowo był księżniczką, miał przykazane pląsać obrócony tyłem do przypadkowych przechodniów, w prywatnym ogródku kasinym i udawać, że trenuje do roli różowego ogra w przedstawieniu, które Kasieńka przygotowywała z okazji zbliżającej się pełni księżyca. Być może nie był to zbyt wyszukany plan, jednak mieszkańcy zamku byli przyzwyczajeni do oryginalnych pomysłów Kasi i nie śmieli jej nawet sugerować, iż jej "zawsze genialne plany", delikatnie mówiąc, nie trzymają się kupy. Był kiedyś taki jeden, co próbował, wybiórczo kędzierzawy lovelas z pobliskiej klubo-gospody, ale znaleziono go potem w pełnym negliżu, przemalowanego na różowo i przerobionego na bieżnikowaną królewską kolaskę, pół dnia drogi od zamku. Do dzisiaj nikt nie wie, co mu się stało, jednak wszyscy wiedzieli, iż tylko Kasieńka dysponuje takimi ilościami różowej farby oraz odpowiednio zorganizowanym zapleczem, aby wprowadzić w czyn tak nietypowe projekty naukowo-techniczne. Pytania więc i wszelkie wątpliwości zniknęły raz na zawsze i tylko szaleńcy mogliby sądzić, iż wątpienie w zdrowy rozsądek Kasi wyszłoby im na zdrowie.

Kasieńka wyszła zza krzaczka jak gdyby nigdy nic, udając iż zbiera muchomory, po czym niepostrzeżenie wskoczyła za następny krzaczek i znowu zaczęła pilnie nasłuchiwać. Lasek mlasnął po raz wtóry. Kasieńka wstrzymała oddech. Potem drugi. A potem o mało się nie udusiła. To była okrutnie trudna misja. I nawet jej od niej dech zapierało, a powiadam wam, rzadkie to było zjawisko, bowiem niewiele rzeczy na tym świecie było w stanie zaprzeć się Kasi.

Kasieńka zamrugała oczkami i - otrzepując się z resztek trawy - ponownie wyszła, jak gdyby nigdy nic, zza krzaczka, zbierając do awaryjnie zorganizowanego koszyczka miejscowe okazy ślicznych, czerwoniutkich kapelusików. Jej koszyczek co prawda trochę protestował, bowiem ogłuszone polanem latające wiewiórki przywiązane do kawałka bambusa, nie były idealnymi koszyczkami, jednak Kasieńka była mistrzynią improwizacji i wiedziała jak sobie poradzić z takimi problemami. Gdy tylko kasiny koszyczek po raz wtóry został przywołany do porządku, Kasieńka podbiegła do kolejnego krzaczka i sprytnie się za nim ukryła, udając iż poprawia podwiązki, których oczywiście nie miała. To był taki podwójny blef, aby zmylić to coś, co było odpowiedzialne za to, iż las mlaskał. Cokolwiek by to nie było. Kasieńka powtarzała tą operację wielokrotnie, aby w końcu dotrzeć do linii lasu i tajemniczo zerknąć w spowijający go, miły o tej porze roku, chłodny cień. Las mlasnął ponownie, tym razem jednak nieco bliżej. Kasieńka zaczęła się rozglądać za wielkim językiem, który niechybnie musiał być tu gdzieś w pobliżu. I właśnie wtedy go dostrzegła za jednym z nadgryzionych drzew. Nie było wątpliwości - ktoś łapczywie podgryzał drzewa w lasku jej tatusia i do tego bezczelnie przy tym mlaskał.

Jednak to nie to najbardziej intrygowało Kasieńkę. Pytanie, jakie jej się teraz nasuwało do jej niezwykle zaintrygowanej główki, było zgoła inne i odmienne. Mianowicie - jeśli mlaskanie było słychać na tak dużą odległość, to tym bardziej powinno być słyszane gryzienie, a takowego Kasia nie odnotowała. Opcje zatem nasuwały się dwie - albo Kasieńka wybiórczo ogłuchła, albo to niezwykłe, mlaszczące stworzenie, kimkolwiek było - nadgryzało tatusiowe drzewa bezdźwiękowo, a być może nawet - bezzębnie. Ta nagła myśl znowu zaparła dech w piersiach Kasi. Obu.

Czy to zatem możliwe - zaczęła się zastanawiać Kasieńka, miętoląc w łapkach zszokowany koszyczek na muchomory, który w międzyczasie dostał gazów - aby to, co uznała nieopatrznie za mlaskanie przy użyciu języka, nie było nim w rzeczywistości? Nieee, to było prawie tak nieprawdopodobne, jak latające wiewiórki pełne muchomorów. No cóż, to nie było najlepsze porównanie - pomyślała zaraz potem Kasieńka. A może było? - pomyślała raz jeszcze zaraz potem. - A może... - tutaj znowu ją zaparło - ...a może ktoś... nadsysa drzewa w lesie, udając tylko, że mlaszcze podczas nadgryzania? Hmm... to była niezwykle intrygująca myśl, która spowodowała wielki wytrzeszcz w kasinym koszyczku, gdy rączka Kasi bezwiednie zacisnęła się na jego krawędzi. Sytuacja zaczynała się zagęszczać. A teraz - pomyślała Kasia - trzeba ją wyklarować. Być może nie była to odpowiednia kolejność przy sporządzaniu potraw, ale improwizacja w sytuacjach podbramkowych wymagała niezwykle otwartego podejścia. Kasia więc zdecydowanie wstała i zaczęła się skradać mimochodem...

- Ha! - wrzasnęła Kasieńka, wyskakując zza drzewa wprost na ukrytego za nim mlaszczącego szpiega. Jej nagła akcja była tak zaskakująca, iż szpieg w pierwszym odruchu schował swój wielki jęzor, który przypadkiem trzymał w ręce, do kieszeni, a następnie rzucił się po wielką maczugę z błyszczącym logiem "Lasów Królewskich" nań wybitym.
- Osz w mordę! - sapnął gajowy Gajdzin, patrząc zaskoczonym wzrokiem na Kasieńkę, która w tej właśnie chwili przyjęła specjalną pozycję ofensywno-defensywną z wiewiórką i trującymi grzybami w rolach głównych. - Osz w mordę - powtórzył tym razem bardziej zrezygnowanym głosem gajowy. - To już trzecie spodnie w tym miesiącu. - Kasieńka zamrugała oczkami, nie za bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
- Że co? - zapytała nieco zbita z tropu. - Dlaczego schowałeś język do kieszeni? - wypaliła natychmiast, widząc iż gajowy nadal trzyma nad głową wielką maczugę.
- Język? - zacharczał gajowy. - Panienka pędzla ze smoczej szczeciny nie widziała, czy co? - prychnął, odstawiając maczugę na swoje miejsce.
- Widziałam! - oburzyła się Kasieńka - widziałam! - powtórzyła dla pewności, odstawiając koszyczek. - Ale nigdy tak dużego - sprecyzowała, nawet się nie czerwieniąc.
- No to teraz widzisz, panienko - westchnął gajowy, wyciągając ściekający gęstą cieczą pędzel z kieszeni i na powrót mlaszcząc nim po pniu drzewa. Kasieńka popatrzyła na tę dziwną scenę i zamrugała oczętami, już po raz wtóry tegoż dzionka.
- Co robisz? - zapytała rozsadzana ciekawością tu i ówdzie.
- Maluję tu i ówdzie - odpowiedział gajowy. Kasieńka ponownie zamrugała oczętami. A niezwykłe było to mrugnięcie.
- No, to widzę - wycedziła podejrzliwie - ale nie wiem, po co.
- A co? - rzucił gajowy, nie przerywając malowania i zerkając na koszyczek pełen dorodnych muchomorów jednocześnie - królewskie kucharki w przerwach zajmują się kontrolą pracy gajowego?
Kasieńka poczerwieniała ze złości i już miała pozbawić gajowego przytomności za pomocą jego własnej maczugi, gdy nagle do niej dotarło, iż jej pośpiesznie dobrane przebranie oraz kilka innych leśnych rekwizytów, mogło wyprowadzić gajowego z lasu w pole. Ta myśl podbudowała Kasieńkę, gdyż było to potwierdzeniem, iż jej umiejętności kamuflażu terenowego, stały na wystarczająco wysokim poziomie. Postanowiła więc nie wyprowadzać gajowego z błędu i grzecznie odłożyła maczugę na miejsce.
- Tak! - przytaknęła Kasia. - To znaczy, nie! - poprawiła się szybko i niezwykle podstępnie. - W przerwach zbieramy grzyby, a na gajowych zwracamy uwagę tylko tak przy okazji - sprecyzowała i kopnęła od niechcenia koszyczek z grzybami, kiwając się przy tym zalotnie na boczki. Koszyczek jęknął i puścił kolejnego seryjnego bąka.
- Ktoś mi zżera drzewa - wypalił gajowy, dalej mlaszcząc wielkim pędzlem po pniu.
- Że co? - załopotała rzęskami Kasieńka.
- Pytała panienka, co robię, więc wyjaśniam - wyjaśnił gajowy. - Maluję drzewa, bo ktoś mi je obgryza. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że obgryza wyłącznie jeden, bardzo rzadko występujący tu gatunek. Zabezpieczam więc wszystkie egzemplarze w moim rewirze, żeby potem nie było, że nie dopełniam swoich obowiązków.
Kasieńka zmarszczyła czółko w parafkę. A pokrętna to była parafka, niczym sprężynka fikuśna.
- Obgryza, powiadasz...? - zamyśliła się Kasia.
- Ano - potwierdził zamalowany gajowy.
- Drzewa...? - nadal dumała Kasieńka.
- Ano - potwierdził gajowy, mlaskając pędzlem przy okazji.
I wtedy Kasieńkę olśniło...

Jakoś tak przedwczoraj, plus minus dwa dni, Kasieńkę naszła nagła i przemożna potrzeba uczczenia piątej abdykacji kanoniera Ryszarda. Co prawda sama abdykacja była tylko kasinym wymysłem na potrzeby organizacji nowej uroczystości, nie zmieniało to jednak faktu, iż piąta to już była z rzędu umowna abdykacja, jaką Kasia Ryszardowi grzecznie zaproponowała. A jako, że kanonier Ryszard, kanonikiem niekiedy żartobliwie przez Kasię (nie wiedzieć czemu) nazywany, z natury wystrzałowym był dżentelmenem, to i też na propozycję Kasi po raz piąty przystał. Bo nie miał innego wyjścia, gdyż jak wiadomo, lufa królewskiej armaty ma tylko jeden otwór wylotowy.

A zatem, gdy już Kasia wszystkie szczegóły ceremonii z wszystkimi zainteresowanymi (bądź nie) personami omówiła - a nie obeszło się bez okazjonalnej, w pełni uzasadnionej przemocy - żwawo przystąpiła do realizacji planu, który jak zwykle był absolutnie doskonały i nie podlegający żadnym negocjacjom i dyskusjom. Gwoździem uroczystości, a właściwie - jedyną atrakcją - miała być seria podniebnych wystrzałów z największej armaty na zamku, naładowanej magicznymi pociskami, rozświetlającymi niebo kolorowymi światłami. Mały problem techniczny w tym przypadku polegał na tym, że pociskami miał się zająć mag Ister, który to jednakże miał skłonności do zbyt częstego przywoływania zaklęcia fermentacji alkoholowej w okolice swojego prywatnego składziku z owocami, na czym permanentnie cierpiały jego pozostałe zmagania z magią wszelaką. I tak też się stało i tegoż dnia, gdy Kasieńka przypląsała radosna i zdeterminowana do zawodowo zagraconej pracowni maga, aby sprawdzić postępy w pracy nad jej świetlnymi pociskami, a zastawszy maga w pozycji kiełkującego lotosu za jedną z szaf pracowni, poczuła się niejako skonsternowana odrobinkę, bowiem mogłaby przysiąc, iż ta pozycja jest niewykonalna. Mag Ister jednak nie takie rzeczy potrafił wykręcić.
- Dzień dobry, magusiu! - zaszczebiotała radośnie Kasieńka, rozglądając się jednocześnie za czymś ciężkim i poręcznym.
Zza szafy odpowiedziało jej bulgotanie. Przynajmniej tak to brzmiało w ustach maga.
- Rozumiem, że skończyłeś już pracę i moje zamówienie zostało zrealizowane, czyż nie? - rzuciła radośnie, wyciągając ze sterty żelastwa leżącego pod kominkiem coś, co wyglądało na skrzyżowanie chochli, młotka i katarynki.
Wydobywające się zza szafy bulgotanie upewniło Kasię w przekonaniu, iż dalsza konwersacja z nadwornym magiem nie będzie raczej możliwa przynajmniej w ciągu kilku najbliższych godzin.
- No dobra, gdzie moje sztuczne ognie? - rzuciła już bardziej zdecydowanie Kasieńka, zdmuchując jednocześnie z zadartego noska skręcony w sprężynkę kosmyk włosów. Nagła zmiana tonu w głosie księżniczki musiała chyba dotrzeć do oszołomionego magią smacznych napitków umysłu maga, gdyż przez jego wystające zza szafy chude nogi przeszedł dziwny dreszcz, który zdawał się rozpocząć gdzieś za szafą, a skończył na jednym z sandałków wiszącym na stopie, który zaraz potem radośnie zawirował i pacnął o drewnianą podłogę.
Kasia spojrzała na upadłe trofeum i mocniej ścisnęła uchwyt swego oręża. Atmosfera robiła się ciężkawa, a oręż dziwnie lekki...

Parobek, który przyszedł do pracowni maga odebrać z naprawy gwarancyjnej przyrządy do sprzątania, opisuje wydarzenia, które miały miejsce zaraz potem, w sposób nieco nieskładny. Niewątpliwie jedną z przyczyn braku możliwości złożenia klarownych zeznań był jego stan, który królewski psycholog opisuje jako "zamroczenie częściowe-wtórne", z tym że nie brał pod uwagę obrażeń fizycznych, takich jak: wyrwana jedynka (przerwa na papierosa), przekręcone sutki i przestawione stopy. Zresztą, opis tychże wydarzeń zrobił tak piorunujące wrażenie na królewskim psychologu, iż królewski negocjator przez dwa bite dni przekonywał go, aby nie skakał na zbity łeb z zamkowej wieży. Ostatecznie zresztą skoczyli obaj i nieźle przy tym wypadli.

Wieść gminna niesie, iż na owych seansach była między innymi mowa o pewnej następczyni tronu, która w niezwykły sposób przekonywała pewnego maga o konieczności zaniechania nadużywania napojów, których termin przydatności do spożycia już minął ze względu na zaawansowaną fermentację i jeszcze większej konieczności życia w duchu natury, ekologicznie, spożywając wyłącznie nieprzetworzone dary natury. Podobno, lecz nie jest to pewne, owej konwersacji towarzyszył cały wachlarz bardzo zmyślnych rękoczynów i innych, trudnych do sprecyzowania czynności, które odcisnęły na jedynym świadku niezatarte piętno traumy, rechotu i cierpienia. Niepotwierdzone plotki wspominają coś o ciąganiu po pracowni za język, strzelaniu z węży ogrodowych, nadmuchiwaniu mrówkojadów, naciąganiu szlafmycy i szantażowaniu nieświeżym drobiem. Podobno całe zajście miało swój finał w beczce z eliksirem hipnotyzującym, w którym to zaszczuty wypchanym flamingiem mag, zrozumiał w końcu, iż jego prawdziwym powołaniem jest całkowita abstynencja i skrajnie ekologiczny styl życia w zgodzie z siłami pobliskiej przyrody. Zaraz potem zniknął w dosyć dziwnych okolicznościach, a z pobliskiego lasu dało się od czasu do czasu słyszeć dziwne chrupanie oraz piosenkę o krasnalu wykidajle, który postanowił porzucić swojego grzyba i przejść na pełny wegetarianizm do pewnej Jagody, mieszkającej na polanie, która była właścicielką najsłodszych na świecie melonów.

- Co panienkę tak zamurowało? - zagadnął gajowy, plaskając swoim pędzlem na lewo i prawo, widząc jak Kasieńka z otwartą japą i zamglonym wzrokiem bardzo dynamicznie główkuje nad czymś niezwykle skomplikowanym, zdawać by się mogło.
- Niech mnie skręci, ale mu odbiło - prychnęła Kasieńka.
- Komu? - zainteresował się gajowy, nie przerywając pędzlowania.
- No, temu... - tu Kasia wskazała na nadgryzione miejsce - ...ekologicznemu czarusiowy... w dziuple kopanemu.
- Nie wiem o czym panienka gada - stwierdził gajowy, krzywiąc się nieco - ale jedno jest pewne - gdy dorwę tego darmozjada, to nieważne jak bardzo jest ekologiczny, skórę wygarbuję mu tak, że w jednej chwili stanie się zagorzałym zwolennikiem lamerskich półbutów ze szpicem i mufek z szynszyli.
- Z jednym palcem? - Kasia skasowała gajowego wzrokiem.
- Mufki nie mają palców - wyjaśnił zniesmaczony gajowy.
- Wiem, pytałam o buty - ponownie rzuciła przynętę Kasieńka. - Ale mam dziwne przeczucie - dodała szybko, widząc konsternację gajowego - że te zgryźliwe incydenty nie potrwają zbyt długo.
- Skąd ta pewność? - mruknął zamalowany gajowy.
- Jestem w końcu kucharką - odparła autorytatywnie Kasia - i wiem, ile może zjeść przeciętny amator zdrowej żywności, a ten wyraźnie przekroczył już granicę i będzie miał niezłą niestrawność.
- Jeśli panienka tak twierdzi... - mruknął gajowy nie przerywając pędzlowania.
- No dobra, to ja uciekam - rzuciła pośpiesznie Kasieńka i pobiegła w stronę zamku.
- Hej! Panienka zapomniała koszyczka! - poinformował gajowy.
- Proszę go sobie zatrzymać! Postanowiłam zmienić dzisiejsze menu! - krzyknęła przez ramię uciekająca księżniczka i zniknęła za pobliskimi krzaczkami.

Ranek był śliczny tego dnia. Z dziupli pobliskiego dębu dochodziły odgłosy radosnego pochrapywania. Mag Ister po sutym posiłku jaki spożył ostatniej nocy, śnił o ekologicznych jagódkach z grzybami a`la devolay oraz dobrze upieczonym dziku w sosie miętowym. Jego ekologiczna przemiana dobiegała końca.

Koszyczek puścił kolejnego bąka.